W poniedziałek o poranku skończyły się ostatnie koncerty Openera. Tego dnia wstałem o 11 i wyszedłem na spacer po gdańskiej Starówce. Postanowiłem zasięgnąć języka u osób, które właśnie kończyły pierwszy turnus Summera, więc chwyciłem telefon i zadzwoniłem do Krzyśka. Jakie informacje? Niewesołe. Ośrodek marny, jedzenie fatalne, okolica brzydka... no cóż, wiadomo było, że płacę za warsztaty, a nie za pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu. Najgorsza była inna wiadomość - nie będzie Lee Daniela. Czyli instruktora, na którym najbardziej mi zależało. Dlaczego?
Żeby to wyjaśnić, muszę wrócić wspomnieniami do zeszłego roku. Łeba, połowa turnusu. Ćwiczyliśmy wyjątkowo trudną chorełkę.
'Lee, mógłbyś powtórzyć ostatni fragment?' - spytałem nieśmiało.
'Który?' - ton instruktora był wyjątkowo oschły. Wykonałem kilka ruchów.
'Nie, nie, to zupełnie inaczej ma wyglądać. Wiem, jesteś wysoki, ale musisz to robić dobrze'. Skończyłem trening ze łzami w oczach.
'Co ja tutaj robię? jestem przecież za wysoki...'. Po obiedzie Lee wychodził ze stołówki, kiedy podszedłem i poprosiłem go na słowo. '
Powiedz mi, co miałeś na myśli. Bo ja poczułem się, jakbym nie pasował do tej grupy z powodu wzrostu', powiedziałem wprost. '
Chodziło mi o to, żeby ludzie przestali na Ciebie patrzeć przez pryzmat wzrostu i przestali traktować Cię jak kogoś gorszego. Bo masz prawo robić to, co Cię kręci, co kochasz', odpowiedział Lee.
'Widzisz, wszyscy naokoło pytają mnie, czemu nie gram w kosza. A ja po prostu nie kocham tego, nigdy nie chciałem być zawodowym koszykarzem...' Lee uśmiechnął się:
'Powiedz im to! Powiedz im, żeby się odp...dolili bo to nie ich sprawa!' Ostatnia noc - noc showcase'ów. Nie było mnie już w Łebie - byłem z Bulim w drodze do Wrocławia (jechałem na koncert Manu Chao i musiałem wyjechać dzień wcześniej, żeby zdążyć). Było już po jedenastej, kiedy nagle zadzwonił telefon.
'Czemu idioto wyjechałeś wcześniej?', darł się Krzysiek.
'Wiesz, że Lee chciał Ci dać koszulkę?' Załamałem się - koszulka formacji 2XS, ktorą Lee dawał tylko wybranym osobom, przeszła mi koło nosa. Miałem nadzieję, że będę mógł spotkać go jeszcze i osobiście mu podziękować za takie wyróżnienie. Niestety, jak na razie było to niemożliwe.
Była 14:20 kiedy wsiadłem do pociągu relacji Białystok - Szczecin Główny. Nie bez problemu znalazłem wolne miejsce, w przedziale siedziały trzy osoby - dwie dziewczyny wracające z Openera i jakiś jegomość. W Sopocie dosiadł się dres z panienką, który położył swoją walizkę centralnie nad moją głową i z kółek, na których była ona ciągnięta, wysypała się tona piasku. Prosto w moje oczy.
W Słupsku byłem około 16. Poszedłem na dworzec PKS i tam niemiła niespodzianka - ostatni autobus do Jarosławca odjechał godzinę temu. Co tu robić? Niewiele myśląc nad morze dojechałem... taksówką. Natychmiast odnalazłem ośrodek kolonijny 'Róża Wiatrów', gdzie na wstępie powitało mnie co najmniej pół tuzina znajomych twarzy. Kacpee zakwaterował mnie w pokoju na ostatnim piętrze pałacyku ('
Będziesz miał wystarczająco długie łóżko'). Cieszyłem się, że nie przypadło mi miejsce w paskudnych barakach z płyt wiórowych.
Ruszyłem na górę z tobołami, aby poznać moich współlokatorów. Radek, Mateusz, drugi Mateusz, Paweł, Marcin i Karol - tylko ten ostatni był z Warszawy (znałem go z KDS), pozostali z Łodzi. Szybko dorobiłem się ksywki 'Guliwer' - w zeszłym roku byłem Jordanem. Teraz przyszła kolej na tytułowego bohatera powieści Jonathana Swifta.
Następny dzień - pierwsze zajęcia. Jian - Andye - Tony. Z dwoma pierwszymi instruktorami miałem zajęcia pierwszy raz. Andye okazała się przesympatyczną, otwartą i pozytywną dziewczyną. '
Pewnie słyszałaś to setki razy, ale naprawdę, nigdy nie miałem zajęć z osobą emanującą tak szalenie pozytywną energią. I to mi się w Tobie bardzo podoba.', powiedziałem jej. Tony - bardzo rozwinął się jako tancerz i człowiek. W zeszłym roku był dzieciakiem, teraz - przemienił się w dojrzałego człowieka.
Szybko zorientowałem się, jak duże mam zaległości. Bo prawda jest taka, że cały ubiegły sezon trenowałem bardzo niewiele - praca, kontuzja, problemy osobiste... na zajęciach z Tonym byłem bardzo niezadowolony z siebie. Parę razy pokręciłem głową z dezaprobatą, wyrażając swoją frustrację. Niestety Tony to zauważył. '
Słuchajcie, jak teraz będziecie tańczyć,
nie chcę widzieć załamywania rąk ani kręcenia głową. Idzie Wam naprawdę dobrze!' Po zajęciach przeprosiłem go za swoją postawę i wytłumaczyłem, że robię to dlatego, bo to lubię. Że robię to dla siebie. Że nie czuję się tancerzem, lecz osobą, która tańczy. Że wzrost mi tego nie ułatwia i obawiam się, że ludzie mnie osądzają ze względu na centymetry.
'Na mnie też krzywo patrzyli, bo też jestem wysoki. Wyśmiewali mnie. Nie przejmuj się tym. Idź dalej tą drogą, którą obrałeś', powiedział Tony.
Nie on jeden podtrzymywał mnie na duchu. Dużo zawdzięczam ludziom z pewnej białostockiej ekipy - zwłaszcza tym, którzy uczestniczyli w pewnym programie mającym 'taniec' w nazwie.
Rychło okazało się także, że to pierwszy turnus był znacznie lepszy pod względem uczestników. Na drugi przyjechały w dużej mierze dzieci, które jarały się w/w programem, o tańcu nie wiedziały nic, a na warsztaty przyjechały, bo chciały imprezować i się lansować. Bardzo brakowało mi niektórych twarzy, które widziałem na ubiegłorocznym wyjeździe.
Następnego dnia - zajęcia z Tricią Mirandą i Tuckerem. O ile śliczna tancerka i choreografka o korzeniach meksykańskich była bardzo miłą, ciepłą i otwartą osobą, chętnie udzielającą rad i odpowiadającą na każde na pytanie, o tyle tancerz Janet Jackson bardzo mnie rozczarował. Ten 19 - latek jest z pewnością świetnym tancerzem, jednak kontaktu z naszą (średniozaawansowaną) grupą nie miał żadnego. Krążyły wręcz plotki, że z nas się śmieje...
Wieczorami wraz ze współlokatorami oglądaliśmy filmy na laptopie. Po raz drugi widziałem 'Jarhead' - czyli wstrząsający film Sama Mendesa o wojnie w Zatoce Perskiej, czyli o operacji 'Pustynna Burza'. Na plaży bywałem rzadko - pogoda nie sprzyjała kąpielom słonecznym. A szkoda, bo prawda jest taka, że była to jedna z niewielu atrakcji, które miała do zaoferowania ta nadbałtycka wioska. Spartańskie warunki zakwaterowania (grzyb na ścianach łazienek nie był rzadkością), jedna ulica pełna budek z goframi, smażalni ryb i straganów oferujących różne kiczowate pamiątki oraz wszechobecna dresiarnia - wszystko to wprawiało mnie w melancholię. Gdyby nie najlepsze warsztaty hip-hopu w Polsce, zapewne nie odwiedziłbym nigdy tego miejsca.
Podczas całego pobytu dwukrotnie tylko imprezowałem. Pierwszy raz, kiedy następny dzień był dniem wolnym od zajęć. Posiedzenie na plaży, a następnie impreza na ośrodku skończyły się przed czwartą rano. Po raz drugi, podczas ostatniej nocy, nocy showcase'ów i wspaniałego kabaretu w wykonaniu Fibi i Madzi. Trudno jest mi opisać ich występ; wierzcie mi, umierałem ze śmiechu (nie ja jeden). Tej nocy chyba żaden z uczestników wyjazdu nie był trzeźwy.
Dziesięć dni minęło błyskawicznie. Ostatnie zajęcia - zdjęcie z Tricią i Andye - obie serdecznie uściskałem i podziękowałem za naukę, z której (naprawdę!) wiele wyniosłem. Fotka z Tuckerem - uścisnąłem mu tylko rękę i krótko powiedziałem 'dzięki za wszystko'. No i Tony... podczas jego piętnastominutowej przemowy zaciskałem wargi i powtarzałem sobie w duchu, żeby być dzielnym. Ale to wszystko nadaremne. Łzy same napływały mi do oczu i w końcu zacząłem płakać jak dziecko. A to wszystko dlatego, że to właśnie Tony mnie najlepiej rozumiał. To on dawał mi największe wsparcie i to od niego najwięcej się nauczyłem.
W czwartek 16 lipca wszystko się skończyło. Wstałem po trzech godzinach snu, spakowałem resztę rzeczy, pożegnałem współlokatorów i organizatorów i ruszyłem na przystanek PKSu. W drodze do Słupska wspominałem te 10 dni ze świetnymi nauczycielami i z ludźmi kochającymi taniec. Trudno mi było uwierzyć w to, że tak szybko warsztaty dobiegły kresu. Ale chyba nie byłbym w stanie wytrzymać dwóch turnusów - pod koniec wyczerpanie organizmu zaczęło dawać się we znaki.
W Słupsku wysiadłem i udałem się na dworzec PKP. Wkrótce nadjechał pośpieszny relacji Szczecin Główny - Białystok (tym samym jechałem z Gdańska), którym dostałem się do Gdyni. Tam już ostatnia przesiadka do InterCity i ruszyliśmy (wraz z kilkoma koleżankami z Summera) do Warszawy. Warunki - hm, wagon był co prawda piękny, nowy i czysty, ale nie działała klimatyzacja, a upał na zewnątrz był straszny. Całe szczęście zająłem się lekturą książki 'Lapidarium V' autorstwa Kapuścińskiego i całkowicie zignorowałem wszelkie niedogodności podróży.
W Warszawie byłem około wpół do dziesiątej wieczorem. Wreszcie czekała mnie kąpiel w przyzwoitych warunkach i nocleg w moim cudownym, wygodnym łóżku - długości 2,15 m...