wtorek, 1 września 2009

Pogłębienie przyjaźni polsko - hiszpańskiej

Wakacje dobiegają końca. Studenckie również. Czy były udane? Z pewnością tak.

Najmilej wspominam oczywiście Summer Dance Intensive i weekendowy spontan z Jankiem i Alanem w Chałupach. Ale nie tylko.

Otóż w czerwcu napisała Ana. Ciutek zdziwiło mnie to, ponieważ z tą piękną Hiszpanką już dość dawno nie utrzymywałem kontaktu. Okazało się, że jej przyjaciółka przyjeżdża do Polski na trzymiesięczne praktyki i poprosiła, żebym się nią zaopiekował. Nie ma sprawy, pomyślałem ;>

Laura okazała się być trochę dziecinną, niewysoką osóbką. Wkrótce dołączył do niej Santiago, który z kolei odbywał staż w Budimeksie (zazdroszczę...). Postanowiłem pokazać im to, co w Polsce najpiękniejsze. Kiedy okazało się, że Ana ponownie przyjedzie do naszego kraju (z dwiema koleżankami), nie wahałem się długo i w pierwszy weekend sierpnia ruszyliśmy do Krakowa. Wizyta w Auschwitz - Birkenau... dla nich pierwsza, dla mnie trzecia. Następnie Wieliczka... rany, nie byłem tam już ponad 10 lat - a naprawdę jest co podziwiać. No i sam Kraków - swojego czasu uwielbiałem to miasto, teraz mam już go serdecznie dość - jestem tam mniej więcej raz w roku i po dwóch dniach wyję z nudów. Nie mogę zdzierżyć wszechobecnej tandety, zdzierstwa (przypomina mi się rysunek Mleczki - siedząca na Rynku kwiaciarka, a obok niej tabliczka 'wąchanie płatne') i nieukrywanej niechęci Krakusów do Warszawiaków. Poza tym, co takiego może zachwycać poza Rynkiem, Wawelem i Kazimierzem? Nic. Witold Gombrowicz powiedział kiedyś "Współczuję Ci serdecznie, że musisz mieszkać w Krakowie. W tym mieście tandety intelektualnej i każdej innej."

Najważniejsze jednak, że moi goście byli zadowoleni. W piątek zjedliśmy kolację w typowo polskiej knajpie na przeciwko Teatru Słowackiego. Pierogi i bigos były hitem spotkania. Sobota - po wizycie w Oświęcimiu i Wieliczce przyszedł czas na imprezę. Piliśmy w hostelu do trzeciej, a kiedy już straciłem wszelką nadzieję na wyjście na miasto, dziewczyny nagle zorientowały się, że należy iść do jakiegoś klubu. Zanim dotarliśmy na Rynek, była czwarta. Laura, Ana, Ana i Almudena dojechały o wpół do piątej... polewaczką. Tego już było za wiele. Santi i ja ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Nie pomogły uściski, pocałunki, umizgi... byliśmy wściekli. Dziewczyny wróciły (chyba) około siódmej, w znakomitych nastrojach. Za karę obudziliśmy je zimną wodą.

W niedzielę - zwiedzanie. Kościół Mariacki, Rynek, kosciół św. św. Piotra i Pawła, kościół św. Andrzeja... no i katedra na Wawelu. Po sjeście na Plantach pomaszerowaliśmy na Kazimierz. Dzielnica żydowska, pięknie odrestaurowana, niestety mnie wciąż przypomina o zagładzie ludności, która zamieszkiwała tę okolicę przez kilkaset lat. I o tym, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie w niej takiego klimatu, jaki panował do 1939 r.

Pociąg do Warszawy odjechał o 19:55 (ekspres Ernest Malinowski). Na trasie oczywiście zatrzymał się na stacji Włoszczowa Północ ("Przemek Gosiewski naszym przyjacielem jest!"). W Warszawie byliśmy przed 23. Wycieczka była bardzo udana. Dwa dni później obie Any i Almu odjechały do Wrocławia, a następnie do Hiszpanii.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz