piątek, 28 maja 2010

Wspomnienie - Maciej Kozłowski (1957 - 2010)


Początek roku 2010 nie zwiastował tych wszystkich nieszczęść, które na nas spadną. Najpierw katastrofa w Smoleńsku, w której straciliśmy Prezydenta, Pierwszą Damę, dowództwo Wojska Polskiego, prezesa NBP i wielu wartościowych ludzi. Teraz powódź, która spowodowała znaczne zniszczenia na południu Polski. Ten wpis będzie poświęcony jednak zupełnie komu innemu. Jednemu z moich ulubionych aktorów, wspaniałemu człowiekowi.

Film to jedna z moich pasji. Macieja Kozłowskiego znałem z takich filmów jak "Kingsajz", "Lista Schindlera", "Psy", "Nic Śmiesznego", "Kiler", czy chociażby "Ogniem i Mieczem". Był aktorem znanych z ról drugoplanowych, jednak utkwił mi szczególnie w pamięci ze względu na głos i role czarnych charakterów.
Był wrzesień 2008 r. Przed kilkoma dniami rozpocząłem nową pracę. Byłem sprzedawcą win w jednej z warszawskich restauracji przy Nowym Świecie. Właściciele wspominali, że lokal odwiedza wiele ciekawych postaci. Pan Maciek pojawiał się często - przychodził na lunch, na kawę, obejrzeć mecz; jak się okazało, był dobrym przyjacielem właścicieli. Któregoś dnia wychodziłem późnym wieczorem. Pożegnałem się z szefem. I wtedy Maciej Kozłowski spojrzał na mnie. "Kiedy gra Barcelona?", spytał. Nie posiadałem się ze zdziwienia. "W sobotę, o 20.", odpowiedziałem. "Dzięki", usłyszałem w odpowiedzi.
Od tej pory często rozmawialiśmy. O piłce nożnej, o filmie... To od Niego dowiedziałem się o tym, że wkrótce ukaże się "Generał Nil" - film poświęcony postaci Augusta Emila Fieldorfa. Któregoś razu przyznałem, że szczególnie zapadła mi w pamięć kwestia wypowiadana przez Krzywonosa w "Ogniem i Mieczem" - "Tatarczuk zdradnik i Barabasz zdradnik. Na smert'". Pan Maciek zaśmiał się serdecznie. Widziałem, że nie spodziewał się tego po 24 - latku. Pamiętam, jak wspomniałem że mama chciała mnie nauczyć niemieckiego, ale nie bardzo się to udało. Pocieszył mnie, że rodzice nie powinni być nauczycielami dla swoich dzieci, bo to po prostu nie wychodzi. W restauracji była książka kucharska, którą przetłumaczyłem z niemieckiego. Gdy Mu ją pokazano, powiedział: "Michał, zadziwiasz mnie coraz bardziej". Ale chyba najmilsza była niedziela, 14 grudnia 2008 r. Dzień po tym, jak Barcelona pokonała 2-0 Real Madryt na Camp Nou. Byłem wtedy w restauracji. Pan Maciek przyszedł na obiad około godziny trzeciej po południu i na mój widok zawołał radośnie: "Madrid, cabrón, saluda al campeón!"
Dokładnie nie pamiętam, ale to chyba wtedy widzieliśmy się po raz ostatni. O Jego chorobie dowiedziałem się przypadkowo, z mediów. Z pracy odszedłem z początkiem roku 2009. Potem widywałem pana Maćka tylko na ekranie. Pamiętam świetnie jego występ u Tomasza Lisa, kiedy mówił o walce z chorobą. Nie spodziewałem się takiego końca. Wiadomość o jego śmierci dotarła do mnie, gdy byłem na uczelni. To był szok. Nie mogłem uwierzyć, póki tydzień później nie stałem na Powązkach w chłodny, majowy dzień. Tomasz Karolak wraz z Tomaszem Ziółkowskim nieśli zdjęcie pana Maćka. W kondukcie szli Wiktor Zborowski, Artur Żmijewski, Jan Englert, Marian Opania, aktorzy z serialu "M jak Miłość". Salwa honorowa. Złożenie do grobu - miało nastąpić przy dźwiękach 'Stairway to Heaven' z repertuaru Led Zeppelin, ale z głośników popłynęło 'Whole Lotta Love'. Taki drobny żart?
Odszedł wspaniały człowiek, zawsze miły i skromny. Jakże inny od kreowanych przez niego postaci.
Niech spoczywa w spokoju.

wtorek, 29 grudnia 2009

Koniec roku

Ehhh, kompletnie nie mam na tego bloga czasu. Zastanawiam się czasem, po co go zakładałem. Boże Narodzenie minęło całkiem przyjemnie, czas na podsumowanie mijającego właśnie roku. Na pewno nie był specjalnie tragiczny (trudno żeby był gorszy od 2007 - chyba najgorszy w moim, dość krótkim jeszcze życiu). Ale był jakiś taki, hm, bez fajerwerków. Mogę jeszcze powiedzieć, że minął szalenie szybko (pamiętam doskonale, co działo się 1 stycznia 2009 r.). No, ale czas na konkrety.

Plusy: Na pewno Barça. Wygraliśmy wszystko, co było do wygrania. Wszystkie sześć trofeów trafiło do Katalonii. Kosztowało mnie to dużo zdrowia - wątroba ['], ale cieszy mnie to, że byłem świadkiem zdobycia Copa Del Rey, Ligi i Superpucharu Europy. Z pewnością następny rok dla nas, cules, nie będzie lepszy, mało tego - jestem pewien, że takich wyników nie uda nam się powtórzyć. A poza tym? Udane wakacje, spędzone na podróżach ze znajomymi (Barcelona, Trójmiasto, Jarosławiec, Chałupy, Kraków, Monaco) oraz na wyjazdach służbowych (Janów Podlaski - I'm lovin' it), nowi przyjaciele, imprezy, itp. Czyli standardowo.

Minusy: Tzw. "sprawy sercowe" - wciąż jestem sam i nie widać perspektyw na poprawę. Diagnoza z 9 stycznia - teraz wiem, że tym, co utrudnia mi życie, jest pan z nazwiskiem na 'A', a konkretnie syndrom zwany jego nazwiskiem. Wreszcie utrata paru przyjaciół - konieczna ("Boże, chroń mnie od przyjaciół, z wrogami sobie poradzę" - Kard. Richelieu). Debilne plotki na mój temat (patrz wyżej). Rzucenie studiów na Wydziale Zarządzania. Ostateczna rezygnacja z tańca (kolana niestety odmawiają posłuszeństwa).

Nowy Rok prawdopodobnie powitam na imprezie (po raz czwarty w tym samym towarzystwie:)) Mimo wszystko, mam nadzieję, że część tych smutnych faktów, które wymieniłem, za rok o tej porze, będzie już nieaktualna.

HAPPY NEW YEAR!

środa, 14 października 2009

Changes...

Pogoda na dworze skutecznie zniechęca mnie do wyjścia (może wieczorem - dziś wielkie otrzęsiny Warszawy). Zresztą rzadko kiedy wychodzę z domu, ponieważ dwa tygodnie temu rozpocząłem nowe studia, które zamierzam ostatecznie skończyć. Moje starcia z ekonomią na SGH i zarządzaniem na UW zakończyły się porażkami. Przyszedł czas na anglistykę. Jakie wrażenia początkowe? Zdecydowanie pozytywne - gdyby nie to, że na dojazd na SWPS muszę marnować godzinę (i tyle samo na powrót), byłbym wręcz wniebowzięty. Ludzie fajni, wykładowcy zresztą też, przedmioty ciekawe...

Podjąłem kilka ważnych decyzji. Pierwsza dotyczy zakończenia mojej przygody z tańcem. Nie udało się. Bariera wzrostu, kontuzje, problemy osobiste, brak jakichkolwiek postępów - wszystko to spowodowało, że treningi zawieszam do odwołania. Być może na zawsze. Druga natomiast dotyczy zakończenia pewnej znajomości. Wreszcie doszło do mnie, że przyjaźń damsko-męska NIE ISTNIEJE. Zwłaszcza, kiedy jest to była dziewczyna najlepszego przyjaciela. Podwójna lojalność? Nie wchodzi w grę. Wykorzystałem byle pretekst, aby skończyć tę farsę - swoją drogą jestem z siebie dumny, ponieważ nie przypuszczałem, że kiedykolwiek się na to zdobędę.

Burza wobec Polańskiego umilkła. Podobnie jak jazgot jego obrońców - pseudoartystów ("przecież 13 - latki same pchają się do łóżka" - najbardziej żenująca wypowiedź, jaką słyszałem, przebijająca nawet opinię pewnego reżysera o niemieckim nazwisku). Całe szczęście.

niedziela, 27 września 2009

Superpuchar Europy w Monaco (27 - 30 sierpnia), czyli Podróże Guliwera cz. 3

Ech... nieźle zapuściłem tego bloga... a tyle rzeczy się działo... Ostatnią notkę pisałem już po powrocie z wyjazdu na mecz FC Barcelona - Szachtar Donieck, a nie wspomniałem o nim ani słowem.

Wszystko zaczęło się na Dworcu Centralnym, kiedy w środę 27 sierpnia o 16:30 wsiedliśmy z Sobim do pociągu do Poznania. Po 3 - godzinnej podróży wysiedliśmy na Dworcu Głównym, gdzie czekali już na nas Pioteer, Bartek i Snajper. Po drobnym posiłku w KFC udaliśmy się na kwaterę. Pioteer zawiózł nas do swojego mieszkania, niestety jeździ Daewoo Matizem, więc (dla mnie i dla moich nóg) jazda była, delikatnie mówiąc, niezbyt przyjemna. Oczywiście po drodze zaopatrzyliśmy się w alkohol. Połówka Żołądkowej Gorzkiej plus 0,7 Wyborowej poszło raz-dwa, a myśmy wyskoczyli na miasto. Zaliczyliśmy kilka klubów i wróciliśmy o czwartej rano. Po niespełna czterech godzinach snu i dopiciu Wyborowej wyruszyliśmy na dworzec. Śniadanie w KFC - pycha! - i o 12:30 autokar odjechał. We Wrocławiu zgarnęliśmy kolejną grupę cules (razem było nas 50 osób), ok. siódmej wieczorem przekroczyliśmy niemiecką granicę i wjechaliśmy na autostradę z prawdziwego zdarzenia. Przykra niespodzianka spotkała nas w Bawarii - była godzina druga w nocy, a o tej porze sprzedaż alkoholu jest zakazana! Nie pozostawało więc nic innego, jak iść spać, jednak zasnąć udało się dopiero w Szwajcarii, głównie dlatego, że postanowiliśmy przypomnieć sobie akcję z 'Baru' z Frytką w roli głównej...

Obudziłem się, gdy autokar zaczął gwałtownie skręcać. Była szósta rano, na zewnątrz szaro... Spojrzałem przez okno i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Jechaliśmy przez Alpy! Cudowne uczucie... zobaczyć z bliska najwyższe góry Europy. Wkrótce dojechaliśmy do granicy włoskiej. Śniadanie tym razem w Mc Donaldzie. Do Monaco dojechaliśmy około południa. Wysiadka... i przykra niespodzianka. Moje nogi były tak spuchnięte w kostkach, że musiałem natychmiast poluzować zapięte sandały. Chodzić mogłem, chociaż nie było to łatwe.

Widok na Monte Carlo od strony Morza Śródziemnego jest wspaniały. Piękne budynki, mnóstwo jachtów na nabrzeżu, ulicą jeżdżą samochody, które w Polsce ogląda się rzadko. Bez większych problemów znaleźliśmy stadion Ludwika III. Po drodze mijali nas tłumnie kibice Barçy, w większości z Katalonii i Hiszpanii. Machali do nas i serdecznie pozdrawiali, a my nie pozostawaliśmy im dłużni. Kibice Szachtaru też byli - ale znacznie mniej liczni, mniej kolorowi, w większości starsi panowie z niezliczoną ilością złotych zębów. Pod stadionem postanowiliśmy rozwinąć transparent 'Real Compra, Barça Cria' ('Real kupuje, Barça wychowuje'), z wizerunkiem Leo Messiego i Złotej Piłki. Sfilmowała nas katalońska telewizja TV3, a stojący obok Boixos Nois (ultrasi FCB), natychmiast zaczęli śpiewać przyśpiewki o Realu Madryt, a następnie nie omieszkali zaintonować 'el hijo puta Dani Jarque muerete lalalalalalalala' ('zdychaj sk...synu Dani Jarque'), wspominając w ten sposób kapitana Espanyolu Barcelona, który kilka tygodni wcześniej zmarł na zawał serca.

Przeszliśmy na stronę francuską, aby tam rozłożyć się na plaży i wykąpać w morzu. Wskoczyłem do ciepłej wody, lecz po krótkiej kąpieli zawyłem z bólu. Zostałem bowiem oparzony przez meduzę!

Resztę dnia spędziliśmy w Monaco. O 18:30 zostały otwarte wrota stadionu i kibice zaczęli wchodzić. Miałem miejsce za bramką, ale wszystko świetnie widziałem, jako, że Stade Luis III nie jest zbyt dużym obiektem. Kilka minut po ósmej rozpoczęła się rozgrzewka, a piłkarze Barçy zostali nagrodzeni gromkimi brawami. Mecz miał się rozpocząć lada chwila, kiedy do akcji wkroczyli Boixos Nois. Ultrasi postanowili odpalić race, a następnie porzucać nimi w pilnujących porządku ochroniarzy. Publiczność natychmiast zaczęła wyrażać swoje niezadowolenie. 'Boixos no, Barça si!' - zakrzyknęli wszyscy. Boixos odwrócili się do niezadowolonej publiki i pokazali środkowe palce.

Jak się okazało, Szachtar nie był wcale łatwym przeciwnikiem. 90 minut nie przyniosło rozstrzygnięcia. Rozpoczęła się dogrywka. Po pierwszych 15 minutach wszystko wskazywało na to, że konieczne będą rzuty karne. Kiedy już praktycznie wszyscy byli pewni, że mecz rozstrzygnie konkurs 'jedenastek', Messi podał piłkę do Pedro, a ten strzałem z dystansu umieścił ją w siatce. Oszalałem z radości. Nie tylko ja. Trybuny zaintonowały: 'Oh le le! Oh la la! Ser del Barça es el millor que hi ha!'. Gwizdek, kolejna eksplozja radości, dekoracja, runda honorowa... wspaniale było oglądać z trybun piłkarzy Barçy prezentujących Superpuchar Europy. Zabrzmiał hymn, a następnie 'Viva la vida' z repertuaru Coldplay.

Wśród tłumów rozradowanych kibiców Barçy szliśmy ulicami Monte Carlo. Minął nas czarno - srebrny Rolls - Royce, eskortowany przez policjantów na motocyklach. Limuzyna miała rejestrację ukraińską. Bez wątpienia należała do właściciela Szachtara, multimilionera Rinata Achmetowa.

Planowaliśmy spędzić tę noc w San Remo we Włoszech, jako, że kierowcy musieli odpocząć i zregenerować siły przed drogą powrotną. Postanowiliśmy jednak zostać w Monaco i tutaj świętować. Większość kibiców Barcelony wyjechała jednak zaraz po meczu i nastrój imprezy prysł jak bańka mydlana.

Ponownie udaliśmy się nad morze i ponownie wykąpałem się. Tym razem żadna przykra niespodzianka mnie nie spotkała, może to i lepiej, bo kąpałem się nago...

Trudno powiedzieć, czy Monaco wygląda lepiej w nocy, czy w dzień. Jedno jest pewne - jachty zacumowane w Księstwie są absolutnie niesamowite.

O szóstej ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Czekała mnie kolejna nieprzespana noc, o czym jednak jeszcze nie wiedziałem. Od granicy szwajcarsko - austriackiej do granicy polskiej kilkunastu uczestników wyjazdu postanowiło grać w Mafię... przyłączyłem się, ale po kilku godzinach zrezygnowałem, bo byłem zbyt zmęczony i obejrzałem kilka meczów Barcelony z poprzedniego sezonu. Do Polski dojechaliśmy kilka minut po północy, w niedzielę 30 sierpnia. We Wrocławiu byliśmy o czwartej i tam musieliśmy przesiąść się do innego autokaru, który zawiózł nas do Poznania. Kilka minut przed siódmą zatrzymaliśmy się na dworcu i przez megafony usłyszałem, że właśnie nadjechał pociąg do Warszawy. Pędem na peron! Cudem zdążyliśmy i o dziesiątej byliśmy w stolicy.

Niestety, następne dwa dni musiałem leżeć w łóżku i co kilka godzin szykować kompresy z Altacetu. Praktycznie nie mogłem chodzić - kostki były bardzo opuchnięte i bolały, jakby były skręcone. Taka była cena ponad 50 godzin jazdy w ciasnym autokarze.

Wyjazdu z pewnością długo nie zapomnę. Atmosfera była wspaniała. Oczywiście fajnie było poznać kolejnych sympatyków Barçy, ale przede wszystkim ważne było to, że z bliska widziałem kolejny triumf piłkarzy Pep - Teamu.

wtorek, 1 września 2009

Pogłębienie przyjaźni polsko - hiszpańskiej

Wakacje dobiegają końca. Studenckie również. Czy były udane? Z pewnością tak.

Najmilej wspominam oczywiście Summer Dance Intensive i weekendowy spontan z Jankiem i Alanem w Chałupach. Ale nie tylko.

Otóż w czerwcu napisała Ana. Ciutek zdziwiło mnie to, ponieważ z tą piękną Hiszpanką już dość dawno nie utrzymywałem kontaktu. Okazało się, że jej przyjaciółka przyjeżdża do Polski na trzymiesięczne praktyki i poprosiła, żebym się nią zaopiekował. Nie ma sprawy, pomyślałem ;>

Laura okazała się być trochę dziecinną, niewysoką osóbką. Wkrótce dołączył do niej Santiago, który z kolei odbywał staż w Budimeksie (zazdroszczę...). Postanowiłem pokazać im to, co w Polsce najpiękniejsze. Kiedy okazało się, że Ana ponownie przyjedzie do naszego kraju (z dwiema koleżankami), nie wahałem się długo i w pierwszy weekend sierpnia ruszyliśmy do Krakowa. Wizyta w Auschwitz - Birkenau... dla nich pierwsza, dla mnie trzecia. Następnie Wieliczka... rany, nie byłem tam już ponad 10 lat - a naprawdę jest co podziwiać. No i sam Kraków - swojego czasu uwielbiałem to miasto, teraz mam już go serdecznie dość - jestem tam mniej więcej raz w roku i po dwóch dniach wyję z nudów. Nie mogę zdzierżyć wszechobecnej tandety, zdzierstwa (przypomina mi się rysunek Mleczki - siedząca na Rynku kwiaciarka, a obok niej tabliczka 'wąchanie płatne') i nieukrywanej niechęci Krakusów do Warszawiaków. Poza tym, co takiego może zachwycać poza Rynkiem, Wawelem i Kazimierzem? Nic. Witold Gombrowicz powiedział kiedyś "Współczuję Ci serdecznie, że musisz mieszkać w Krakowie. W tym mieście tandety intelektualnej i każdej innej."

Najważniejsze jednak, że moi goście byli zadowoleni. W piątek zjedliśmy kolację w typowo polskiej knajpie na przeciwko Teatru Słowackiego. Pierogi i bigos były hitem spotkania. Sobota - po wizycie w Oświęcimiu i Wieliczce przyszedł czas na imprezę. Piliśmy w hostelu do trzeciej, a kiedy już straciłem wszelką nadzieję na wyjście na miasto, dziewczyny nagle zorientowały się, że należy iść do jakiegoś klubu. Zanim dotarliśmy na Rynek, była czwarta. Laura, Ana, Ana i Almudena dojechały o wpół do piątej... polewaczką. Tego już było za wiele. Santi i ja ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Nie pomogły uściski, pocałunki, umizgi... byliśmy wściekli. Dziewczyny wróciły (chyba) około siódmej, w znakomitych nastrojach. Za karę obudziliśmy je zimną wodą.

W niedzielę - zwiedzanie. Kościół Mariacki, Rynek, kosciół św. św. Piotra i Pawła, kościół św. Andrzeja... no i katedra na Wawelu. Po sjeście na Plantach pomaszerowaliśmy na Kazimierz. Dzielnica żydowska, pięknie odrestaurowana, niestety mnie wciąż przypomina o zagładzie ludności, która zamieszkiwała tę okolicę przez kilkaset lat. I o tym, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie w niej takiego klimatu, jaki panował do 1939 r.

Pociąg do Warszawy odjechał o 19:55 (ekspres Ernest Malinowski). Na trasie oczywiście zatrzymał się na stacji Włoszczowa Północ ("Przemek Gosiewski naszym przyjacielem jest!"). W Warszawie byliśmy przed 23. Wycieczka była bardzo udana. Dwa dni później obie Any i Almu odjechały do Wrocławia, a następnie do Hiszpanii.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Summer Dance Intensive (6.07 - 16.07) czyli Podróże Guliwera cz. 2

W poniedziałek o poranku skończyły się ostatnie koncerty Openera. Tego dnia wstałem o 11 i wyszedłem na spacer po gdańskiej Starówce. Postanowiłem zasięgnąć języka u osób, które właśnie kończyły pierwszy turnus Summera, więc chwyciłem telefon i zadzwoniłem do Krzyśka. Jakie informacje? Niewesołe. Ośrodek marny, jedzenie fatalne, okolica brzydka... no cóż, wiadomo było, że płacę za warsztaty, a nie za pobyt w pięciogwiazdkowym hotelu. Najgorsza była inna wiadomość - nie będzie Lee Daniela. Czyli instruktora, na którym najbardziej mi zależało. Dlaczego?
Żeby to wyjaśnić, muszę wrócić wspomnieniami do zeszłego roku. Łeba, połowa turnusu. Ćwiczyliśmy wyjątkowo trudną chorełkę. 'Lee, mógłbyś powtórzyć ostatni fragment?' - spytałem nieśmiało. 'Który?' - ton instruktora był wyjątkowo oschły. Wykonałem kilka ruchów. 'Nie, nie, to zupełnie inaczej ma wyglądać. Wiem, jesteś wysoki, ale musisz to robić dobrze'. Skończyłem trening ze łzami w oczach. 'Co ja tutaj robię? jestem przecież za wysoki...'. Po obiedzie Lee wychodził ze stołówki, kiedy podszedłem i poprosiłem go na słowo. 'Powiedz mi, co miałeś na myśli. Bo ja poczułem się, jakbym nie pasował do tej grupy z powodu wzrostu', powiedziałem wprost. 'Chodziło mi o to, żeby ludzie przestali na Ciebie patrzeć przez pryzmat wzrostu i przestali traktować Cię jak kogoś gorszego. Bo masz prawo robić to, co Cię kręci, co kochasz', odpowiedział Lee. 'Widzisz, wszyscy naokoło pytają mnie, czemu nie gram w kosza. A ja po prostu nie kocham tego, nigdy nie chciałem być zawodowym koszykarzem...' Lee uśmiechnął się: 'Powiedz im to! Powiedz im, żeby się odp...dolili bo to nie ich sprawa!'
Ostatnia noc - noc showcase'ów. Nie było mnie już w Łebie - byłem z Bulim w drodze do Wrocławia (jechałem na koncert Manu Chao i musiałem wyjechać dzień wcześniej, żeby zdążyć). Było już po jedenastej, kiedy nagle zadzwonił telefon. 'Czemu idioto wyjechałeś wcześniej?', darł się Krzysiek. 'Wiesz, że Lee chciał Ci dać koszulkę?' Załamałem się - koszulka formacji 2XS, ktorą Lee dawał tylko wybranym osobom, przeszła mi koło nosa. Miałem nadzieję, że będę mógł spotkać go jeszcze i osobiście mu podziękować za takie wyróżnienie. Niestety, jak na razie było to niemożliwe.

Była 14:20 kiedy wsiadłem do pociągu relacji Białystok - Szczecin Główny. Nie bez problemu znalazłem wolne miejsce, w przedziale siedziały trzy osoby - dwie dziewczyny wracające z Openera i jakiś jegomość. W Sopocie dosiadł się dres z panienką, który położył swoją walizkę centralnie nad moją głową i z kółek, na których była ona ciągnięta, wysypała się tona piasku. Prosto w moje oczy.
W Słupsku byłem około 16. Poszedłem na dworzec PKS i tam niemiła niespodzianka - ostatni autobus do Jarosławca odjechał godzinę temu. Co tu robić? Niewiele myśląc nad morze dojechałem... taksówką. Natychmiast odnalazłem ośrodek kolonijny 'Róża Wiatrów', gdzie na wstępie powitało mnie co najmniej pół tuzina znajomych twarzy. Kacpee zakwaterował mnie w pokoju na ostatnim piętrze pałacyku ('Będziesz miał wystarczająco długie łóżko'). Cieszyłem się, że nie przypadło mi miejsce w paskudnych barakach z płyt wiórowych.
Ruszyłem na górę z tobołami, aby poznać moich współlokatorów. Radek, Mateusz, drugi Mateusz, Paweł, Marcin i Karol - tylko ten ostatni był z Warszawy (znałem go z KDS), pozostali z Łodzi. Szybko dorobiłem się ksywki 'Guliwer' - w zeszłym roku byłem Jordanem. Teraz przyszła kolej na tytułowego bohatera powieści Jonathana Swifta.

Następny dzień - pierwsze zajęcia. Jian - Andye - Tony. Z dwoma pierwszymi instruktorami miałem zajęcia pierwszy raz. Andye okazała się przesympatyczną, otwartą i pozytywną dziewczyną. 'Pewnie słyszałaś to setki razy, ale naprawdę, nigdy nie miałem zajęć z osobą emanującą tak szalenie pozytywną energią. I to mi się w Tobie bardzo podoba.', powiedziałem jej. Tony - bardzo rozwinął się jako tancerz i człowiek. W zeszłym roku był dzieciakiem, teraz - przemienił się w dojrzałego człowieka.
Szybko zorientowałem się, jak duże mam zaległości. Bo prawda jest taka, że cały ubiegły sezon trenowałem bardzo niewiele - praca, kontuzja, problemy osobiste... na zajęciach z Tonym byłem bardzo niezadowolony z siebie. Parę razy pokręciłem głową z dezaprobatą, wyrażając swoją frustrację. Niestety Tony to zauważył. 'Słuchajcie, jak teraz będziecie tańczyć, nie chcę widzieć załamywania rąk ani kręcenia głową. Idzie Wam naprawdę dobrze!' Po zajęciach przeprosiłem go za swoją postawę i wytłumaczyłem, że robię to dlatego, bo to lubię. Że robię to dla siebie. Że nie czuję się tancerzem, lecz osobą, która tańczy. Że wzrost mi tego nie ułatwia i obawiam się, że ludzie mnie osądzają ze względu na centymetry. 'Na mnie też krzywo patrzyli, bo też jestem wysoki. Wyśmiewali mnie. Nie przejmuj się tym. Idź dalej tą drogą, którą obrałeś', powiedział Tony.
Nie on jeden podtrzymywał mnie na duchu. Dużo zawdzięczam ludziom z pewnej białostockiej ekipy - zwłaszcza tym, którzy uczestniczyli w pewnym programie mającym 'taniec' w nazwie.
Rychło okazało się także, że to pierwszy turnus był znacznie lepszy pod względem uczestników. Na drugi przyjechały w dużej mierze dzieci, które jarały się w/w programem, o tańcu nie wiedziały nic, a na warsztaty przyjechały, bo chciały imprezować i się lansować. Bardzo brakowało mi niektórych twarzy, które widziałem na ubiegłorocznym wyjeździe.

Następnego dnia - zajęcia z Tricią Mirandą i Tuckerem. O ile śliczna tancerka i choreografka o korzeniach meksykańskich była bardzo miłą, ciepłą i otwartą osobą, chętnie udzielającą rad i odpowiadającą na każde na pytanie, o tyle tancerz Janet Jackson bardzo mnie rozczarował. Ten 19 - latek jest z pewnością świetnym tancerzem, jednak kontaktu z naszą (średniozaawansowaną) grupą nie miał żadnego. Krążyły wręcz plotki, że z nas się śmieje...

Wieczorami wraz ze współlokatorami oglądaliśmy filmy na laptopie. Po raz drugi widziałem 'Jarhead' - czyli wstrząsający film Sama Mendesa o wojnie w Zatoce Perskiej, czyli o operacji 'Pustynna Burza'. Na plaży bywałem rzadko - pogoda nie sprzyjała kąpielom słonecznym. A szkoda, bo prawda jest taka, że była to jedna z niewielu atrakcji, które miała do zaoferowania ta nadbałtycka wioska. Spartańskie warunki zakwaterowania (grzyb na ścianach łazienek nie był rzadkością), jedna ulica pełna budek z goframi, smażalni ryb i straganów oferujących różne kiczowate pamiątki oraz wszechobecna dresiarnia - wszystko to wprawiało mnie w melancholię. Gdyby nie najlepsze warsztaty hip-hopu w Polsce, zapewne nie odwiedziłbym nigdy tego miejsca.

Podczas całego pobytu dwukrotnie tylko imprezowałem. Pierwszy raz, kiedy następny dzień był dniem wolnym od zajęć. Posiedzenie na plaży, a następnie impreza na ośrodku skończyły się przed czwartą rano. Po raz drugi, podczas ostatniej nocy, nocy showcase'ów i wspaniałego kabaretu w wykonaniu Fibi i Madzi. Trudno jest mi opisać ich występ; wierzcie mi, umierałem ze śmiechu (nie ja jeden). Tej nocy chyba żaden z uczestników wyjazdu nie był trzeźwy.

Dziesięć dni minęło błyskawicznie. Ostatnie zajęcia - zdjęcie z Tricią i Andye - obie serdecznie uściskałem i podziękowałem za naukę, z której (naprawdę!) wiele wyniosłem. Fotka z Tuckerem - uścisnąłem mu tylko rękę i krótko powiedziałem 'dzięki za wszystko'. No i Tony... podczas jego piętnastominutowej przemowy zaciskałem wargi i powtarzałem sobie w duchu, żeby być dzielnym. Ale to wszystko nadaremne. Łzy same napływały mi do oczu i w końcu zacząłem płakać jak dziecko. A to wszystko dlatego, że to właśnie Tony mnie najlepiej rozumiał. To on dawał mi największe wsparcie i to od niego najwięcej się nauczyłem.

W czwartek 16 lipca wszystko się skończyło. Wstałem po trzech godzinach snu, spakowałem resztę rzeczy, pożegnałem współlokatorów i organizatorów i ruszyłem na przystanek PKSu. W drodze do Słupska wspominałem te 10 dni ze świetnymi nauczycielami i z ludźmi kochającymi taniec. Trudno mi było uwierzyć w to, że tak szybko warsztaty dobiegły kresu. Ale chyba nie byłbym w stanie wytrzymać dwóch turnusów - pod koniec wyczerpanie organizmu zaczęło dawać się we znaki.
W Słupsku wysiadłem i udałem się na dworzec PKP. Wkrótce nadjechał pośpieszny relacji Szczecin Główny - Białystok (tym samym jechałem z Gdańska), którym dostałem się do Gdyni. Tam już ostatnia przesiadka do InterCity i ruszyliśmy (wraz z kilkoma koleżankami z Summera) do Warszawy. Warunki - hm, wagon był co prawda piękny, nowy i czysty, ale nie działała klimatyzacja, a upał na zewnątrz był straszny. Całe szczęście zająłem się lekturą książki 'Lapidarium V' autorstwa Kapuścińskiego i całkowicie zignorowałem wszelkie niedogodności podróży.

W Warszawie byłem około wpół do dziesiątej wieczorem. Wreszcie czekała mnie kąpiel w przyzwoitych warunkach i nocleg w moim cudownym, wygodnym łóżku - długości 2,15 m...


wtorek, 21 lipca 2009

Trójmiasto (03.07 - 06.07) - czyli Podróże Guliwera - część I

Witam ponownie i z góry przepraszam drogich Czytelników (ktoś to w ogóle czyta?;P) za dłuższą, niezapowiedzianą przerwę, spowodowaną wojażami.

3 lipca, z samego rana, ruszyliśmy (Kamila i ja) do Trójmiasta. Cel? Heineken OpenEr Festival, odbywający się na lotnisku Babie Doły w Gdyni. O 7:30 weszliśmy, a raczej wtłoczyliśmy się do pociągu o nazwie 'Słoneczny' relacji Warszawa Zachodnia - Gdynia Główna. Oczywiście nie tylko nas skusiła niska cena (18 PLN w jedną stronę), w związku z tym postanowiliśmy wsiąść na Dworcu Zachodnim. Decyzja ta okazała się jak najbardziej trafioną - gdybyśmy wsiedli na Dworcu Centralnym, o miejscach siedzących moglibyśmy zapomnieć.

Siedmiogodzinna podróż upłynęła spokojnie. Do okolic Nasielska towarzyszyli nam szanowni panowie menele (zastanawialiśmy się z Kamilą czy nie jadą oni na OpenEra, ale zgodnie stwierdziliśmy, że chyba tylko nazwa 'Heineken' nie była im obca, jednak ten trunek jest dla nich zdecydowanie zbyt szlachetny), posługujący się nieskalaną gwarą warsiawską ('Czesiu, co Ty? Na jedne butelkie torebkie bedziesz brał?'). W Gdańsku Głównym wysiadłem i udałem się do mojego hostelu. A był nim... zacumowany na Motławie statek. Ponieważ obudziłem się z ręką w nocniku i bilet na Openera kupiłem na dwa tygodnie przed festiwalem, znalezienie wolnych miejsc noclegowych w Trójmieście było rzeczą praktycznie niemożliwą. Dlatego też zarezerwowałem łóżko w hostelu 'Pepperland'.

W trzyosobowym pokoju mieszkałem z Kasią - Polką z Kanady i jakimś anglojęzycznym jegomościem mniej więcej w moim wieku. Oni również przyjechali na festiwal.

Około godz. 19 ruszyłem SKM-ką do Gdyni, a stamtąd bezpłatnym autobusem na lotnisko Babie Doły. W międzyczasie poznałem kilku młodych Hiszpanów, a właściwie Basków. Asier i Gorka przyjechali ze swoimi dziewczynami, Polkami z Gdyni. 'Na jakim koncercie najbardziej Wam zależy?', spytałem. 'Oczywiście Prodigy!', odpowiedzieli obaj. Po dotarciu na teren festiwalu rozpoczęliśmy integrację przy walnej pomocy złocistego trunku, a następnie pospieszyliśmy na koncert Duffy, który właśnie się zaczynał.

Przyznaję, że nie należę do wielbicielek talentu blond - piosenkarki z Wysp Brytyjskich. Ale jej koncert był naprawdę udany, a publiczność bawiła się znakomicie.

O północy nadszedł czas na gwiazdę wieczoru - Moby'ego! Richard Melville Hall, bo tak naprawdę się nazywa, dał czadu. Zanim zagrał 'Lift Me Up' z płyty 'Hotel', zaapelował do publiczności 'I want everyone to jump!' Wszyscy spełnili jego życzenie.

Po koncercie Moby'ego postanowiłem jescze trochę zostać na terenie festiwalu. Gdy stałem w kolejce po kupony, ktoś klepnął mnie w ramię. Kowal! Szczerze zdziwiłem się, widząc mojego kolegę, z którym często oglądamy mecze Barçy. Razem ruszyliśmy do czerwonego namiotu, w którym trwała impreza w rytmach house.

Okazało się, że Kowal nie był jedynym moim znajomym, którego spotkałem ma Openerze. Kiedy o trzeciej nad ranem wsiadałem do autobusu, którym miałem dostać się na dworzec SKM, usłyszałem za moimi plecami 'Cześć Misiek!'. Był to Jasio - również kibic Barçy, którego nie widziałem od paru lat. Od niego dowiedziałem się o planowanym spotkaniu trójmiejskich cules, które miało odbyć się w sobotę.

Do Gdańska dotarłem około godziny czwartej. Następnego dnia wstałem o 11 i pojechałem do Gdyni, aby spotkać się z trójmiejskimi kibicami Barcelony. Przyjechałem z niemal 40 - minutowym opóźnieniem i musiałem dogonić grupę cules. Ned, suntos, Boraś, mroo, miki, minek i Jasio czekali pod Sea Towers w porcie, w którym stały już żaglowce uczestniczące w regatach Tall Ship Races. Na scenie grała kapela, wykonująca znane i lubianem (przynajmniej przez niektórych) szlagiery. Niestety, byliśmy jeszcze zbyt trzeźwi, aby wytrzymać niemiłosierne rzępolenie zespołu i po dwóch piwach mieliśmy serdecznie dosyć przebojów 'Azurro', 'Baw się razem z nami', 'Viva Espana', itp. I tak wszystko przebijało 'Ja jestem Corleone/Na palcu mam pierścionek', wykonywane na melodię 'Lasciatemi cantare'. Biedny Marlon Brando przewraca się w grobie...

Konsumpcję piwa i dyskusje o naszym ukochanym klubie (i nie tylko) kontynuowaliśmy już w innym miejscu. I tak do 19, kiedy to stanęliśmy w ogromnej kolejce do autobusu. Całe szczęście szybko się rozładowywała. Do koncertu Faith No More zdążyliśmy jeszcze wypić kilka piwek. Sam koncert wspaniały - atmosfery nie zepsuł nawet padający deszcz. Całe szczęście miałem ze sobą olbrzymi ręcznik plażowy z herbem Barçy. Okryłem nim siebie i stojącą obok dziewczynę, która stwierdziła, że należy mi się order społecznika ;))

Niedzielę postanowiłem spędzić w Sopocie. Gdy już siedziałem w SKMce, umówiłem się SMSowo z dziewczynami na plaży. Tam mogłem podziwiać wszystkie żaglowce wypływające z portu w Gdyni. Największe oczywiście rosyjskie - u nich wszystko musi być 'balszoj'. Nawet bliźniacza jednostka 'Daru Młodzieży' - 'Mir', sprawia wrażenie, jakby od swojego 'bliźniaka' była... większa.

Po obiedzie (flądra z frytkami - mniam ;)) udaliśmy się do mieszkania Pawła, u którego dziewczyny nocowały. Po jakichś dwu godzinach (tyle czasu zajęła im kąpiel i makijaż) pomaszerowaliśmy na stację SKM Sopot Wyścigi, jakimś cudem wepchnęliśmy się do pociągu, dojechaliśmy do Gdyni, a stamtąd na Babie Doły. Trwał właśnie koncert Lily Allen - Brytyjka zaprezentowała się nam w czarnej sukience i różowej peruce. Całe szczęście zdążyłem na piosenkę 'Fear' - jeden z niewielu kawałków Lily, który znam i nawet lubię.

Zdecydowanie bardziej zależało mi na Santigold. Artystka wystąpiła na World Stage i miała wspaniały kontakt z publicznością. Niestety natychmiast po jej koncercie nasza grupa z bliżej niewyjaśnionych przyczyn rozpadła się. Wszyscy znikli mi z pola widzenia, a co gorsza, padł mi telefon, więc jakikolwiek kontakt z grupą był niemożliwy. Zresztą nawet gdy miałem włączoną komórkę było to prawie niemożliwe, ponieważ sieć była nonstop zajęta.

Koncert Kings of Leon był największym rozczarowaniem festiwalu. Muzycy grali tak słabo, że ich występ wykorzystałem na udanie się do namiotu Gazety Wyborczej i (darmowe) skorzystanie z internetu, a następnie postanowiłem pospacerować po terenie festiwalu. A był on naprawdę olbrzymi... rok temu byłem na Coke Live Music Festival w Krakowie i tamta impreza została zorganizowana na znacznie mniejszej powierzchni.

Nie należę do miłośników Placebo, ale ich koncert był znakomity. Wykonanie 'Every Me, Every You' pod względem muzycznym powaliło mnie na kolana. Jednak to był dopiero przedsmak tego co mnie czekało. Prodigy, jak na ostatnią gwiazdę festiwalu przystało, byli absolutnie najlepsi. Podobnie, jak rok temu na CLMF w Krakowie. Publiczność zwariowała. Wszyscy szaleli. Do tego stopnia, że, obawiając się o własne życie i zdrowie wycofałem się ze sceny i stanąłem w dalszych rzędach.

Nie dotrwałem do końca koncertu - byłem zbyt zmęczony. Po trzech dniach niesamowitych wrażeń, ostrej zabawy i kilku godzin snu, mój organizm powoli odmawiał posłuszeństwa. A w perspektywie czekały na mnie warsztaty w Jarosławcu. Chwilę po trzeciej postanowiłem wrócić do Gdańska. Dworzec Główny w Gdyni przypominał ul. Przed kasami ustawiły się olbrzymie kolejki. W poczekalni mnóstwo młodych ludzi czekało na powrotne pociągi. Niektórzy spali na dworcowych ławkach, ba, nawet na podłodze! Na dworcu SKM w Gdyni byłem o czwartej, kiedy już świtało. Wejście do pierwszego pociągu było niemożliwe - zapełnił się on w kilka sekund po otwarciu drzwi. Musiałem poczekać jeszcze 15 minut na następny. Zmęczony, ale szczęśliwy patrzyłem na otaczających mnie ludzi, na jaśniejące niebo, na świecące w oddali reflektory lokomotyw pociągów dalekobieżnych... myślałem sobie, że dla takich chwil, dla tak świetnej zabawy, dla możliwości zobaczenia na żywo występów tak świetnych muzyków jak Prodigy dla takich imprez, gdzie mnóstwo ludzi bawi się razem i nie widać ani odrobiny agresji, po prostu warto żyć. 20 lat temu młodzież bawiła się w Jarocinie - dziś przyszedł czas na Gdynię.

Gdy dotarłem do hostelu przez piękną gdańską starówkę, było już zupełnie jasno. Panowała niesamowita cisza, przerywana tylko chrapaniem śpiących gdańszczan.

Następnego dnia byłem już w drodze do Jarosławca. Ale to już opowiem w następnej notce...