Ech... nieźle zapuściłem tego bloga... a tyle rzeczy się działo... Ostatnią notkę pisałem już po powrocie z wyjazdu na mecz FC Barcelona - Szachtar Donieck, a nie wspomniałem o nim ani słowem.
Wszystko zaczęło się na Dworcu Centralnym, kiedy w środę 27 sierpnia o 16:30 wsiedliśmy z Sobim do pociągu do Poznania. Po 3 - godzinnej podróży wysiedliśmy na Dworcu Głównym, gdzie czekali już na nas Pioteer, Bartek i Snajper. Po drobnym posiłku w KFC udaliśmy się na kwaterę. Pioteer zawiózł nas do swojego mieszkania, niestety jeździ Daewoo Matizem, więc (dla mnie i dla moich nóg) jazda była, delikatnie mówiąc, niezbyt przyjemna. Oczywiście po drodze zaopatrzyliśmy się w alkohol. Połówka Żołądkowej Gorzkiej plus 0,7 Wyborowej poszło raz-dwa, a myśmy wyskoczyli na miasto. Zaliczyliśmy kilka klubów i wróciliśmy o czwartej rano. Po niespełna czterech godzinach snu i dopiciu Wyborowej wyruszyliśmy na dworzec. Śniadanie w KFC - pycha! - i o 12:30 autokar odjechał. We Wrocławiu zgarnęliśmy kolejną grupę cules (razem było nas 50 osób), ok. siódmej wieczorem przekroczyliśmy niemiecką granicę i wjechaliśmy na autostradę z prawdziwego zdarzenia. Przykra niespodzianka spotkała nas w Bawarii - była godzina druga w nocy, a o tej porze sprzedaż alkoholu jest zakazana! Nie pozostawało więc nic innego, jak iść spać, jednak zasnąć udało się dopiero w Szwajcarii, głównie dlatego, że postanowiliśmy przypomnieć sobie akcję z 'Baru' z Frytką w roli głównej...
Obudziłem się, gdy autokar zaczął gwałtownie skręcać. Była szósta rano, na zewnątrz szaro... Spojrzałem przez okno i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Jechaliśmy przez Alpy! Cudowne uczucie... zobaczyć z bliska najwyższe góry Europy. Wkrótce dojechaliśmy do granicy włoskiej. Śniadanie tym razem w Mc Donaldzie. Do Monaco dojechaliśmy około południa. Wysiadka... i przykra niespodzianka. Moje nogi były tak spuchnięte w kostkach, że musiałem natychmiast poluzować zapięte sandały. Chodzić mogłem, chociaż nie było to łatwe.
Widok na Monte Carlo od strony Morza Śródziemnego jest wspaniały. Piękne budynki, mnóstwo jachtów na nabrzeżu, ulicą jeżdżą samochody, które w Polsce ogląda się rzadko. Bez większych problemów znaleźliśmy stadion Ludwika III. Po drodze mijali nas tłumnie kibice Barçy, w większości z Katalonii i Hiszpanii. Machali do nas i serdecznie pozdrawiali, a my nie pozostawaliśmy im dłużni. Kibice Szachtaru też byli - ale znacznie mniej liczni, mniej kolorowi, w większości starsi panowie z niezliczoną ilością złotych zębów. Pod stadionem postanowiliśmy rozwinąć transparent 'Real Compra, Barça Cria' ('Real kupuje, Barça wychowuje'), z wizerunkiem Leo Messiego i Złotej Piłki. Sfilmowała nas katalońska telewizja TV3, a stojący obok Boixos Nois (ultrasi FCB), natychmiast zaczęli śpiewać przyśpiewki o Realu Madryt, a następnie nie omieszkali zaintonować 'el hijo puta Dani Jarque muerete lalalalalalalala' ('zdychaj sk...synu Dani Jarque'), wspominając w ten sposób kapitana Espanyolu Barcelona, który kilka tygodni wcześniej zmarł na zawał serca.
Przeszliśmy na stronę francuską, aby tam rozłożyć się na plaży i wykąpać w morzu. Wskoczyłem do ciepłej wody, lecz po krótkiej kąpieli zawyłem z bólu. Zostałem bowiem oparzony przez meduzę!
Resztę dnia spędziliśmy w Monaco. O 18:30 zostały otwarte wrota stadionu i kibice zaczęli wchodzić. Miałem miejsce za bramką, ale wszystko świetnie widziałem, jako, że Stade Luis III nie jest zbyt dużym obiektem. Kilka minut po ósmej rozpoczęła się rozgrzewka, a piłkarze Barçy zostali nagrodzeni gromkimi brawami. Mecz miał się rozpocząć lada chwila, kiedy do akcji wkroczyli Boixos Nois. Ultrasi postanowili odpalić race, a następnie porzucać nimi w pilnujących porządku ochroniarzy. Publiczność natychmiast zaczęła wyrażać swoje niezadowolenie. 'Boixos no, Barça si!' - zakrzyknęli wszyscy. Boixos odwrócili się do niezadowolonej publiki i pokazali środkowe palce.
Jak się okazało, Szachtar nie był wcale łatwym przeciwnikiem. 90 minut nie przyniosło rozstrzygnięcia. Rozpoczęła się dogrywka. Po pierwszych 15 minutach wszystko wskazywało na to, że konieczne będą rzuty karne. Kiedy już praktycznie wszyscy byli pewni, że mecz rozstrzygnie konkurs 'jedenastek', Messi podał piłkę do Pedro, a ten strzałem z dystansu umieścił ją w siatce. Oszalałem z radości. Nie tylko ja. Trybuny zaintonowały: 'Oh le le! Oh la la! Ser del Barça es el millor que hi ha!'. Gwizdek, kolejna eksplozja radości, dekoracja, runda honorowa... wspaniale było oglądać z trybun piłkarzy Barçy prezentujących Superpuchar Europy. Zabrzmiał hymn, a następnie 'Viva la vida' z repertuaru Coldplay.
Wśród tłumów rozradowanych kibiców Barçy szliśmy ulicami Monte Carlo. Minął nas czarno - srebrny Rolls - Royce, eskortowany przez policjantów na motocyklach. Limuzyna miała rejestrację ukraińską. Bez wątpienia należała do właściciela Szachtara, multimilionera Rinata Achmetowa.
Planowaliśmy spędzić tę noc w San Remo we Włoszech, jako, że kierowcy musieli odpocząć i zregenerować siły przed drogą powrotną. Postanowiliśmy jednak zostać w Monaco i tutaj świętować. Większość kibiców Barcelony wyjechała jednak zaraz po meczu i nastrój imprezy prysł jak bańka mydlana.
Ponownie udaliśmy się nad morze i ponownie wykąpałem się. Tym razem żadna przykra niespodzianka mnie nie spotkała, może to i lepiej, bo kąpałem się nago...
Trudno powiedzieć, czy Monaco wygląda lepiej w nocy, czy w dzień. Jedno jest pewne - jachty zacumowane w Księstwie są absolutnie niesamowite.
O szóstej ruszyliśmy w drogę powrotną do Polski. Czekała mnie kolejna nieprzespana noc, o czym jednak jeszcze nie wiedziałem. Od granicy szwajcarsko - austriackiej do granicy polskiej kilkunastu uczestników wyjazdu postanowiło grać w Mafię... przyłączyłem się, ale po kilku godzinach zrezygnowałem, bo byłem zbyt zmęczony i obejrzałem kilka meczów Barcelony z poprzedniego sezonu. Do Polski dojechaliśmy kilka minut po północy, w niedzielę 30 sierpnia. We Wrocławiu byliśmy o czwartej i tam musieliśmy przesiąść się do innego autokaru, który zawiózł nas do Poznania. Kilka minut przed siódmą zatrzymaliśmy się na dworcu i przez megafony usłyszałem, że właśnie nadjechał pociąg do Warszawy. Pędem na peron! Cudem zdążyliśmy i o dziesiątej byliśmy w stolicy.
Niestety, następne dwa dni musiałem leżeć w łóżku i co kilka godzin szykować kompresy z Altacetu. Praktycznie nie mogłem chodzić - kostki były bardzo opuchnięte i bolały, jakby były skręcone. Taka była cena ponad 50 godzin jazdy w ciasnym autokarze.
Wyjazdu z pewnością długo nie zapomnę. Atmosfera była wspaniała. Oczywiście fajnie było poznać kolejnych sympatyków Barçy, ale przede wszystkim ważne było to, że z bliska widziałem kolejny triumf piłkarzy Pep - Teamu.
niedziela, 27 września 2009
wtorek, 1 września 2009
Pogłębienie przyjaźni polsko - hiszpańskiej
Wakacje dobiegają końca. Studenckie również. Czy były udane? Z pewnością tak.
Najmilej wspominam oczywiście Summer Dance Intensive i weekendowy spontan z Jankiem i Alanem w Chałupach. Ale nie tylko.
Otóż w czerwcu napisała Ana. Ciutek zdziwiło mnie to, ponieważ z tą piękną Hiszpanką już dość dawno nie utrzymywałem kontaktu. Okazało się, że jej przyjaciółka przyjeżdża do Polski na trzymiesięczne praktyki i poprosiła, żebym się nią zaopiekował. Nie ma sprawy, pomyślałem ;>
Laura okazała się być trochę dziecinną, niewysoką osóbką. Wkrótce dołączył do niej Santiago, który z kolei odbywał staż w Budimeksie (zazdroszczę...). Postanowiłem pokazać im to, co w Polsce najpiękniejsze. Kiedy okazało się, że Ana ponownie przyjedzie do naszego kraju (z dwiema koleżankami), nie wahałem się długo i w pierwszy weekend sierpnia ruszyliśmy do Krakowa. Wizyta w Auschwitz - Birkenau... dla nich pierwsza, dla mnie trzecia. Następnie Wieliczka... rany, nie byłem tam już ponad 10 lat - a naprawdę jest co podziwiać. No i sam Kraków - swojego czasu uwielbiałem to miasto, teraz mam już go serdecznie dość - jestem tam mniej więcej raz w roku i po dwóch dniach wyję z nudów. Nie mogę zdzierżyć wszechobecnej tandety, zdzierstwa (przypomina mi się rysunek Mleczki - siedząca na Rynku kwiaciarka, a obok niej tabliczka 'wąchanie płatne') i nieukrywanej niechęci Krakusów do Warszawiaków. Poza tym, co takiego może zachwycać poza Rynkiem, Wawelem i Kazimierzem? Nic. Witold Gombrowicz powiedział kiedyś "Współczuję Ci serdecznie, że musisz mieszkać w Krakowie. W tym mieście tandety intelektualnej i każdej innej."
Najważniejsze jednak, że moi goście byli zadowoleni. W piątek zjedliśmy kolację w typowo polskiej knajpie na przeciwko Teatru Słowackiego. Pierogi i bigos były hitem spotkania. Sobota - po wizycie w Oświęcimiu i Wieliczce przyszedł czas na imprezę. Piliśmy w hostelu do trzeciej, a kiedy już straciłem wszelką nadzieję na wyjście na miasto, dziewczyny nagle zorientowały się, że należy iść do jakiegoś klubu. Zanim dotarliśmy na Rynek, była czwarta. Laura, Ana, Ana i Almudena dojechały o wpół do piątej... polewaczką. Tego już było za wiele. Santi i ja ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Nie pomogły uściski, pocałunki, umizgi... byliśmy wściekli. Dziewczyny wróciły (chyba) około siódmej, w znakomitych nastrojach. Za karę obudziliśmy je zimną wodą.
W niedzielę - zwiedzanie. Kościół Mariacki, Rynek, kosciół św. św. Piotra i Pawła, kościół św. Andrzeja... no i katedra na Wawelu. Po sjeście na Plantach pomaszerowaliśmy na Kazimierz. Dzielnica żydowska, pięknie odrestaurowana, niestety mnie wciąż przypomina o zagładzie ludności, która zamieszkiwała tę okolicę przez kilkaset lat. I o tym, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie w niej takiego klimatu, jaki panował do 1939 r.
Pociąg do Warszawy odjechał o 19:55 (ekspres Ernest Malinowski). Na trasie oczywiście zatrzymał się na stacji Włoszczowa Północ ("Przemek Gosiewski naszym przyjacielem jest!"). W Warszawie byliśmy przed 23. Wycieczka była bardzo udana. Dwa dni później obie Any i Almu odjechały do Wrocławia, a następnie do Hiszpanii.
Najmilej wspominam oczywiście Summer Dance Intensive i weekendowy spontan z Jankiem i Alanem w Chałupach. Ale nie tylko.
Otóż w czerwcu napisała Ana. Ciutek zdziwiło mnie to, ponieważ z tą piękną Hiszpanką już dość dawno nie utrzymywałem kontaktu. Okazało się, że jej przyjaciółka przyjeżdża do Polski na trzymiesięczne praktyki i poprosiła, żebym się nią zaopiekował. Nie ma sprawy, pomyślałem ;>
Laura okazała się być trochę dziecinną, niewysoką osóbką. Wkrótce dołączył do niej Santiago, który z kolei odbywał staż w Budimeksie (zazdroszczę...). Postanowiłem pokazać im to, co w Polsce najpiękniejsze. Kiedy okazało się, że Ana ponownie przyjedzie do naszego kraju (z dwiema koleżankami), nie wahałem się długo i w pierwszy weekend sierpnia ruszyliśmy do Krakowa. Wizyta w Auschwitz - Birkenau... dla nich pierwsza, dla mnie trzecia. Następnie Wieliczka... rany, nie byłem tam już ponad 10 lat - a naprawdę jest co podziwiać. No i sam Kraków - swojego czasu uwielbiałem to miasto, teraz mam już go serdecznie dość - jestem tam mniej więcej raz w roku i po dwóch dniach wyję z nudów. Nie mogę zdzierżyć wszechobecnej tandety, zdzierstwa (przypomina mi się rysunek Mleczki - siedząca na Rynku kwiaciarka, a obok niej tabliczka 'wąchanie płatne') i nieukrywanej niechęci Krakusów do Warszawiaków. Poza tym, co takiego może zachwycać poza Rynkiem, Wawelem i Kazimierzem? Nic. Witold Gombrowicz powiedział kiedyś "Współczuję Ci serdecznie, że musisz mieszkać w Krakowie. W tym mieście tandety intelektualnej i każdej innej."
Najważniejsze jednak, że moi goście byli zadowoleni. W piątek zjedliśmy kolację w typowo polskiej knajpie na przeciwko Teatru Słowackiego. Pierogi i bigos były hitem spotkania. Sobota - po wizycie w Oświęcimiu i Wieliczce przyszedł czas na imprezę. Piliśmy w hostelu do trzeciej, a kiedy już straciłem wszelką nadzieję na wyjście na miasto, dziewczyny nagle zorientowały się, że należy iść do jakiegoś klubu. Zanim dotarliśmy na Rynek, była czwarta. Laura, Ana, Ana i Almudena dojechały o wpół do piątej... polewaczką. Tego już było za wiele. Santi i ja ruszyliśmy w drogę powrotną do hostelu. Nie pomogły uściski, pocałunki, umizgi... byliśmy wściekli. Dziewczyny wróciły (chyba) około siódmej, w znakomitych nastrojach. Za karę obudziliśmy je zimną wodą.
W niedzielę - zwiedzanie. Kościół Mariacki, Rynek, kosciół św. św. Piotra i Pawła, kościół św. Andrzeja... no i katedra na Wawelu. Po sjeście na Plantach pomaszerowaliśmy na Kazimierz. Dzielnica żydowska, pięknie odrestaurowana, niestety mnie wciąż przypomina o zagładzie ludności, która zamieszkiwała tę okolicę przez kilkaset lat. I o tym, że prawdopodobnie już nigdy nie będzie w niej takiego klimatu, jaki panował do 1939 r.
Pociąg do Warszawy odjechał o 19:55 (ekspres Ernest Malinowski). Na trasie oczywiście zatrzymał się na stacji Włoszczowa Północ ("Przemek Gosiewski naszym przyjacielem jest!"). W Warszawie byliśmy przed 23. Wycieczka była bardzo udana. Dwa dni później obie Any i Almu odjechały do Wrocławia, a następnie do Hiszpanii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)